ďťż

PART II

Świat eMki
z legend

był sobie poranek. potem był
koniec wiersza i nikt nie tęsknił
za głupimi pytaniami. o czym a po co.
jeszcze zmruż oczy: dla kogo. spektrum
ludzkich horyzontów zaspokojone, a za
spokojem to tylko matki-kurwy z wózkami
na targu kupczą i mówią, że to nawet nie był
poranek.

tylko wieczór i krzaki i wino za pięciok.
tak, zdecydowanie wciąż jesteśmy Konradami
romantyzm tryska spod płaszcza (no krzaki, krzaki).

lasem ręce lasem zjedzone (konsumpcja)

w zasadzie wciąż nie wierzę, że obok mijają
drzewa parami zjadają prześwity i słońce
postanowiło zostać księżycem po dwóch piwach
- dziennie dwóch. możemy stanąć w perspektywie
i mierzyć się na brzuchy albo ze statywem wisieć
na szyi. gdy już wszystko zostanie zjedzone

powiem carpe diem i przyciągnę twoją rękę. odpowiesz, że niebezpiecznie,
bo to grozi klęską żywiołową, wybuchem reaktora, który nas wyśle
na mleczną drogę. czy nie stamtąd cię zabrałam? łowiłeś gwiazdki
z mojego niby-gg-okna aż w końcu same wbiły się

w usta.

drzewa mijają, trzymamy się za ręce,
drzewa mijają, trzymamy w ręce
północ i czas
rozejść się na poranne oddawanie słońca.

mayday

ściany nadal niebieskie, Kowal pisze o Haydonie
i pomija mechaniczne gołębie. czekam aż przyjdzie
czarodziej-remont, mógłby spowodować jakąś katastrofę
w nadfiolecie, walnąć kilka bryzgów jak te gołębie. nie wierzą,
że one mają zainstalowany celownik, ćwiczą dźwięki kałacha,
gdy tylko nowy płaszcz albo łysina przetnie chodnik.

Kowal się śmieje, fristajla insynuuje, a ja przetwarzam, tnę
i wklejam - bez kopiowania, bo to sprzyja kratom. lepsze paski,
jak nie wyszczuplają to przynajmniej można ciągnąć, spodnie popuszczają,
nerwy drżą i szafa gra. nie, to już minęło, hasła, którym nie wyrosły skrzydła,
płaczą sobie w kącie, małe, biedne. sio! niech już wróci Haydon,
bo fajne ma nazwisko i w mordy leje tym żółtym, co na koszulkach
napisali nam: made in china. cieknie ten żółty, oj cieknie

ropa po Kazachstanie - okienko Kowala się świeci (cwany
myśli, że mnie rozproszy), drukuje coś o Wiśle i polskiej krainie.
wszystko płynie, rzeka płynie, do której dwa razy się nie wchodzi
i słowa z nas płyną. jutro powiedzą: ściemniała w drugiej,
nie tnę, tylko dokładam. po swojemu walczę
z ujednoliceniem, licząc, że stanę się mechanicznym gołębiem.

pół godziny. bomba.

prace skończone, moje osiem stron, twoje
sprawozdanie. już można by zagrzać poduszki,
wygonić dziennych zmienników, którzy znaczą teren
pluszem. ale siedzimy. rozmowy rozkręcają krzesła
na części pierwotne, w częściach pierwotnych palce
wyłamują minuty. jeszcze pół godziny

i północ zmyje pozory. ja przed tobą, oczy zapatrzone
w podbródek. drży bardziej od dłoni, które gładzą
sprane już prześcieradło. białe z zagięciami wymarzonymi
wprost na kryjówkę dla opadających powiek. i ty,
wszystkie pragnienia przykucnięte przede mną.

z ulicy

ulice Katowic - pył samochody i ekshibicjoniści
uwalniają spod płaszczy wszystko dokąd zmierzamy
a może tylko ja zmierzam bo łatwiej zająć się sobą szukać

krajobrazy różne od widzianych codziennie ludzi
gdzie cały ten syf jest tylko pigułką niewartą
rozpuszczenia w wodzie - to nie japońskie kwiaty
nie zakwitną żeby zginąć i pochłonąć się w szlamie
będą trwać
ja będę dłużej
....................... chodzić znów szukać bo tak trzeba na ulicach
Katowic z głową utkwioną przed siebie nigdy do tyłu
wtedy myślą że się boisz że nosisz ale nie jesteś
przy nadziei może masz kasę albo cnotę dawno wytartą
ideę też skradną jeśli uda się sprzedać
....................... i nie krzycz kiedy cię wezmą
do wojska w celibat zamkną albo przykują w rzędzie
garnków raczej wołaj: łyżki na stół ręce w ręczniki trzeć
tak
zostań w domu
bez sensu nie zajdziesz nawet po znakach

gdybym już nie istniała

najlepiej jest teraz
zamknąć oczy i nie myśleć
z pełną świadomością
banalne nuty które płyną
biją po piersi z głośników
już nie rozczula i nie wiem jak to jest

chodzić bez kontekstu
być osobą
na najmniejszym prawie do tytułu człowieczeństwa
skąd pomysł że ja
albo że te wszystkie drogi muszę prowadzić
w jakiś bardziej sensowny teren
to tylko zmysły i jeden matrix

czasem myślę że po prostu się zgubił
wziął mnie za rękę bez wyboru
bez choćby cienia możliwości wyboru
i teraz zbiegamy rzędami cyfr żeby było łatwiej
namierzyć nas

może wtedy ginie się bez bólu
na oczach
na rzęsach jeśli lżej
wtapia się w krajobraz z zagrożeniem
bo za parę lat już nikt nie będzie pamiętał
była tu taka a taka
z dzisiaj przeszła do wczoraj
a (machnięcie)
już nie warto wierzyć że historia matką
i uczy kogokolwiek

Biskup jedzie przez morze

tak do końca to nie wiem czy marzysz
czy tylko jesteś Feldman z ukrytymi piersiami,
pociągasz nosem na zmianę z pędzlem – doustnie! -
lepsze to niż szpital ze swoją śmiercią, fartuchem,
który nie chce już współczuć. po czasie

rozcieram palcem wrażenie, bo kiedy się spotkaliśmy
byłam Szczepańskim: jego oczy – moje oczy,
zachłanne wsłuchiwanie w pomruki. i obrazy
opisane na aureolach świętych, kościołów,
aż do deptaka – on nie wróci Krynicy sprzed 68’.

już nie stukaj w skronie,
ja
wiem, że istnieją światy.
mrugamy i znów jesteśmy w domu
z własnymi oczami.

na strunach. nawet ptak nie siada

kołyszę się w rytm, uderzenia w strunę i chciałabym
zostać na jedno brzmienie – jak orka przez zimną toń,
zamieszkać, kutry mrożą krew, gdy szczerzą deski.

to się nazywa wolność. na wzór Ariel
od wiedźmy wytarguję nogi. co mi po głosie,
kiedy są ptaki i mp3. na lądzie szumią lasy,
szumi komunikacja. wczoraj

nie dosłyszałeś, mówiłam: zabierz mnie ze sobą,
słońce błądzi po horyzoncie. potem z Coldplay’em
don’t panic, to tylko noc. rytm kołysze,
ja kołyszę, struny uderzają.

pięć na dwa

wieczór piąty. butelka na podłodze w stanie
wskazującym kto z kim i na ile
wystarczy nam powietrza żeby wyrżnąć

językiem skórę. wygarbować wszystkie zagniecenia
zmarszczki ośmielić by poruszały ustami
na tobie na mnie kana galilejska

i matka boska wysyła prośby. milczymy
dumnie bo to tutaj się rodzi
świętość gdzie spoczęły oczy. odmęty

poprawiam że są jak z a m ę t y tylko próżnia
i gołe ściany. myśli odmawiają z nią
żebyś tylko lubił takie a później

wyjedziemy porozmawiać o przyszłości.

w oddali krowie ryki (jamo-chłon)

nasze ręce jak dwa wygłodniałe jamochłony
ślizgają się od powitań zamykają w uśmiechy
krzywe miny przechodniów przypominają mi
na prawe pięć palców przypada długopis
więc wymarzę ich z opisu jesteśmy śliczni
tacy samotni tacy tą stacją i tym pociągiem

przejęci

przez jakieś egzotyczne stworzenie
może to ptak bo ziemia łaskocze po stopach
faluje jak moje włosy z wiatrem plączą się wtulenia
obiecujesz że wydoisz pochmurne krowy
które złośliwie ocierają się nad głowami
będzie padać może to armagedon a może zima
zasypuje tory i coraz rzadziej nasza przyszłość
zamykana pod lupą

tylko jeden jamochłon tą stacją tym pociągiem

w którym idzie przede mną

drzewa coraz bardziej łyse. czerwono-żółte pasma
gniją u stóp, pojedynczym przechodniom rzucają partnera.
próbowałam któregoś pochwycić, w zakreślonej mandali
stanąć w środku. ptaki zerwały się zaniepokojone.

czarna chmura jak pożegnanie, jak trzepot
wiatr wyrzuca mi naprzeciw ścieżkę. tam ich więcej,
tam śmierć kołysze biodrami, a mnie żal

i wstyd, że bez słowa tak za nią
do końca.

dzień dobry już jesień

Broniewskiemu za „Śmierć”

patrzysz przez okno – białe odbicie
dzień dobry i chory
wyciąga nogi na szpitalnym chodniku
szary gips szara tkanina pleciona z DNA

chyba wspina się myślami na chmury
obdziera je z emulsji
jak ścianę za łóżkiem

zwłaszcza nocą

szpital nabiera tonów i wszyscy się znają
po jękach ciemnymi ogródkami
po drzewach przez okno biała panna
mówi że jest jesień
idą żniwa

gdzie tv, tam wiara

to jeszcze jeden wieczór, kiedy udajemy,
że chce się nam siedzieć obok siebie, rozmawiać
o filmie, w którym na końcu i tak jest czas na rozstanie.
jestem niewzruszona i wolę nie patrzeć,
jak dyskretnie ocierasz łzę. od kiedy?
przestał ci działać system maskowania.

Glen śpiewa na ulicach Dublina: I don't know you,
but I want you... prawie jak Jezus,
wyciąga ramiona i wali promieniami po oczach.

zaciskam zęby, żeby nie zdradzić tego wszystkiego,
co wierci we mnie coraz większe dziury.
jeszcze wierzę, że można przejść z jajami
przez drogę krzyżową aż do Londynu, gdzie czeka
niewierna.

za granicą

modlisz się koniuszkami palców
na obcej miedzy grzebiesz
nie chcesz przyznać czy nie możesz
ocucić szeroko otwartych źrenic

widzę i nie grzmię

choć dawno blask uciekł z szyb
zaciągając szare zasłony kościelne
dzwony nie biły w ten czas
wybiłeś ostatnią granicę - oko

a jutro spakujemy walizki
z dala od gwałconych dzieci

noc (wspomnienie)

lubię gdy za mną noc
przygwieżdżona do pościeli
naprzeciw horyzont
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl
  • Powered by WordPress, © Świat eMki