ďťż
Ĺwiat eMki
z legend
był sobie poranek. potem był koniec wiersza i nikt nie tęsknił za głupimi pytaniami. o czym a po co. jeszcze zmruż oczy: dla kogo. spektrum ludzkich horyzontów zaspokojone, a za spokojem to tylko matki-kurwy z wózkami na targu kupczą i mówią, że to nawet nie był poranek. tylko wieczór i krzaki i wino za pięciok. tak, zdecydowanie wciąż jesteśmy Konradami romantyzm tryska spod płaszcza (no krzaki, krzaki). lasem ręce lasem zjedzone (konsumpcja) w zasadzie wciąż nie wierzę, że obok mijają drzewa parami zjadają prześwity i słońce postanowiło zostać księżycem po dwóch piwach - dziennie dwóch. możemy stanąć w perspektywie i mierzyć się na brzuchy albo ze statywem wisieć na szyi. gdy już wszystko zostanie zjedzone powiem carpe diem i przyciągnę twoją rękę. odpowiesz, że niebezpiecznie, bo to grozi klęską żywiołową, wybuchem reaktora, który nas wyśle na mleczną drogę. czy nie stamtąd cię zabrałam? łowiłeś gwiazdki z mojego niby-gg-okna aż w końcu same wbiły się w usta. drzewa mijają, trzymamy się za ręce, drzewa mijają, trzymamy w ręce północ i czas rozejść się na poranne oddawanie słońca. mayday ściany nadal niebieskie, Kowal pisze o Haydonie i pomija mechaniczne gołębie. czekam aż przyjdzie czarodziej-remont, mógłby spowodować jakąś katastrofę w nadfiolecie, walnąć kilka bryzgów jak te gołębie. nie wierzą, że one mają zainstalowany celownik, ćwiczą dźwięki kałacha, gdy tylko nowy płaszcz albo łysina przetnie chodnik. Kowal się śmieje, fristajla insynuuje, a ja przetwarzam, tnę i wklejam - bez kopiowania, bo to sprzyja kratom. lepsze paski, jak nie wyszczuplają to przynajmniej można ciągnąć, spodnie popuszczają, nerwy drżą i szafa gra. nie, to już minęło, hasła, którym nie wyrosły skrzydła, płaczą sobie w kącie, małe, biedne. sio! niech już wróci Haydon, bo fajne ma nazwisko i w mordy leje tym żółtym, co na koszulkach napisali nam: made in china. cieknie ten żółty, oj cieknie ropa po Kazachstanie - okienko Kowala się świeci (cwany myśli, że mnie rozproszy), drukuje coś o Wiśle i polskiej krainie. wszystko płynie, rzeka płynie, do której dwa razy się nie wchodzi i słowa z nas płyną. jutro powiedzą: ściemniała w drugiej, nie tnę, tylko dokładam. po swojemu walczę z ujednoliceniem, licząc, że stanę się mechanicznym gołębiem. pół godziny. bomba. prace skończone, moje osiem stron, twoje sprawozdanie. już można by zagrzać poduszki, wygonić dziennych zmienników, którzy znaczą teren pluszem. ale siedzimy. rozmowy rozkręcają krzesła na części pierwotne, w częściach pierwotnych palce wyłamują minuty. jeszcze pół godziny i północ zmyje pozory. ja przed tobą, oczy zapatrzone w podbródek. drży bardziej od dłoni, które gładzą sprane już prześcieradło. białe z zagięciami wymarzonymi wprost na kryjówkę dla opadających powiek. i ty, wszystkie pragnienia przykucnięte przede mną. z ulicy ulice Katowic - pył samochody i ekshibicjoniści uwalniają spod płaszczy wszystko dokąd zmierzamy a może tylko ja zmierzam bo łatwiej zająć się sobą szukać krajobrazy różne od widzianych codziennie ludzi gdzie cały ten syf jest tylko pigułką niewartą rozpuszczenia w wodzie - to nie japońskie kwiaty nie zakwitną żeby zginąć i pochłonąć się w szlamie będą trwać ja będę dłużej ....................... chodzić znów szukać bo tak trzeba na ulicach Katowic z głową utkwioną przed siebie nigdy do tyłu wtedy myślą że się boisz że nosisz ale nie jesteś przy nadziei może masz kasę albo cnotę dawno wytartą ideę też skradną jeśli uda się sprzedać ....................... i nie krzycz kiedy cię wezmą do wojska w celibat zamkną albo przykują w rzędzie garnków raczej wołaj: łyżki na stół ręce w ręczniki trzeć tak zostań w domu bez sensu nie zajdziesz nawet po znakach gdybym już nie istniała najlepiej jest teraz zamknąć oczy i nie myśleć z pełną świadomością banalne nuty które płyną biją po piersi z głośników już nie rozczula i nie wiem jak to jest chodzić bez kontekstu być osobą na najmniejszym prawie do tytułu człowieczeństwa skąd pomysł że ja albo że te wszystkie drogi muszę prowadzić w jakiś bardziej sensowny teren to tylko zmysły i jeden matrix czasem myślę że po prostu się zgubił wziął mnie za rękę bez wyboru bez choćby cienia możliwości wyboru i teraz zbiegamy rzędami cyfr żeby było łatwiej namierzyć nas może wtedy ginie się bez bólu na oczach na rzęsach jeśli lżej wtapia się w krajobraz z zagrożeniem bo za parę lat już nikt nie będzie pamiętał była tu taka a taka z dzisiaj przeszła do wczoraj a (machnięcie) już nie warto wierzyć że historia matką i uczy kogokolwiek Biskup jedzie przez morze tak do końca to nie wiem czy marzysz czy tylko jesteś Feldman z ukrytymi piersiami, pociągasz nosem na zmianę z pędzlem – doustnie! - lepsze to niż szpital ze swoją śmiercią, fartuchem, który nie chce już współczuć. po czasie rozcieram palcem wrażenie, bo kiedy się spotkaliśmy byłam Szczepańskim: jego oczy – moje oczy, zachłanne wsłuchiwanie w pomruki. i obrazy opisane na aureolach świętych, kościołów, aż do deptaka – on nie wróci Krynicy sprzed 68’. już nie stukaj w skronie, ja wiem, że istnieją światy. mrugamy i znów jesteśmy w domu z własnymi oczami. na strunach. nawet ptak nie siada kołyszę się w rytm, uderzenia w strunę i chciałabym zostać na jedno brzmienie – jak orka przez zimną toń, zamieszkać, kutry mrożą krew, gdy szczerzą deski. to się nazywa wolność. na wzór Ariel od wiedźmy wytarguję nogi. co mi po głosie, kiedy są ptaki i mp3. na lądzie szumią lasy, szumi komunikacja. wczoraj nie dosłyszałeś, mówiłam: zabierz mnie ze sobą, słońce błądzi po horyzoncie. potem z Coldplay’em don’t panic, to tylko noc. rytm kołysze, ja kołyszę, struny uderzają. pięć na dwa wieczór piąty. butelka na podłodze w stanie wskazującym kto z kim i na ile wystarczy nam powietrza żeby wyrżnąć językiem skórę. wygarbować wszystkie zagniecenia zmarszczki ośmielić by poruszały ustami na tobie na mnie kana galilejska i matka boska wysyła prośby. milczymy dumnie bo to tutaj się rodzi świętość gdzie spoczęły oczy. odmęty poprawiam że są jak z a m ę t y tylko próżnia i gołe ściany. myśli odmawiają z nią żebyś tylko lubił takie a później wyjedziemy porozmawiać o przyszłości. w oddali krowie ryki (jamo-chłon) nasze ręce jak dwa wygłodniałe jamochłony ślizgają się od powitań zamykają w uśmiechy krzywe miny przechodniów przypominają mi na prawe pięć palców przypada długopis więc wymarzę ich z opisu jesteśmy śliczni tacy samotni tacy tą stacją i tym pociągiem przejęci przez jakieś egzotyczne stworzenie może to ptak bo ziemia łaskocze po stopach faluje jak moje włosy z wiatrem plączą się wtulenia obiecujesz że wydoisz pochmurne krowy które złośliwie ocierają się nad głowami będzie padać może to armagedon a może zima zasypuje tory i coraz rzadziej nasza przyszłość zamykana pod lupą tylko jeden jamochłon tą stacją tym pociągiem w którym idzie przede mną drzewa coraz bardziej łyse. czerwono-żółte pasma gniją u stóp, pojedynczym przechodniom rzucają partnera. próbowałam któregoś pochwycić, w zakreślonej mandali stanąć w środku. ptaki zerwały się zaniepokojone. czarna chmura jak pożegnanie, jak trzepot wiatr wyrzuca mi naprzeciw ścieżkę. tam ich więcej, tam śmierć kołysze biodrami, a mnie żal i wstyd, że bez słowa tak za nią do końca. dzień dobry już jesień Broniewskiemu za „Śmierć” patrzysz przez okno – białe odbicie dzień dobry i chory wyciąga nogi na szpitalnym chodniku szary gips szara tkanina pleciona z DNA chyba wspina się myślami na chmury obdziera je z emulsji jak ścianę za łóżkiem zwłaszcza nocą szpital nabiera tonów i wszyscy się znają po jękach ciemnymi ogródkami po drzewach przez okno biała panna mówi że jest jesień idą żniwa gdzie tv, tam wiara to jeszcze jeden wieczór, kiedy udajemy, że chce się nam siedzieć obok siebie, rozmawiać o filmie, w którym na końcu i tak jest czas na rozstanie. jestem niewzruszona i wolę nie patrzeć, jak dyskretnie ocierasz łzę. od kiedy? przestał ci działać system maskowania. Glen śpiewa na ulicach Dublina: I don't know you, but I want you... prawie jak Jezus, wyciąga ramiona i wali promieniami po oczach. zaciskam zęby, żeby nie zdradzić tego wszystkiego, co wierci we mnie coraz większe dziury. jeszcze wierzę, że można przejść z jajami przez drogę krzyżową aż do Londynu, gdzie czeka niewierna. za granicą modlisz się koniuszkami palców na obcej miedzy grzebiesz nie chcesz przyznać czy nie możesz ocucić szeroko otwartych źrenic widzę i nie grzmię choć dawno blask uciekł z szyb zaciągając szare zasłony kościelne dzwony nie biły w ten czas wybiłeś ostatnią granicę - oko a jutro spakujemy walizki z dala od gwałconych dzieci noc (wspomnienie) lubię gdy za mną noc przygwieżdżona do pościeli naprzeciw horyzont |
Podstrony
|